Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —

Podała mu rękę i usiadła do dorożki, młody człowiek zamyślony udał się w swoją drogę. Zastanowiły i zaniepokoiły go zarazem słowa młodej osoby, a dowiedział się z nich zbyt mało, aby mógł sobie wytworzyć jasne pojęcie o istotnym stanie rzeczy. A przecież wiedzieć musi wszystko, wiedzieć, koniecznie i jak najprędzej. Nie ma przedmiotu, któryby go bardziej, goręcej obchodził, jej smutek jest jego smutkiem, jej cierpienie jego cierpieniem. Ona zajmuje wszystkie jego myśli, bez niej nie wyobraża sobie życia w przyszłości. Wszystkoby poświęcił, by oddalić od niej smutki, a dać natomiast szczęście i radość. I zdawało się, że tak będzie, że nic nie stanie na przeszkodzie... tymczasem...
Zdawało mu się, że nie doczeka chwili, w której zamykają fabrykę, tak czas jakoś powoli tego dnia schodził, i robota mu nie szła. Kilkakrotnie omylił się w rachunku i dał złą informacyę robotnikowi. Oczywiście naprawił zaraz błąd, ale czuł, że nie może pracować spokojnie, że jedna, jedyna myśl zajmuje wyłącznie jego głowę.
Opuściwszy wieczorem fabrykę, pobiegł szybko do domu. Tam zastanie życzliwą duszę, z którą będzie mógł troski swoje podzielić, znajdzie w niej życzliwą pomoc i radę. Tą istotą była jego matka.

Skoro tylko wszedł, zauważyła, że jest nie[1]

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak zakończenia zdania. Być może zdanie miało się zakończyć wyrazem nieswój.