Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już pomiędzy nimi sekretu, a czas schodzi tak dobrze, tak słodko, jak dziecku przy boku kochającej matki, w miłym rodzicielskim domu.
O miłości nie mówili z sobą nigdy — bo na cóż? można kochać i bez mówienia, zresztą, już się porozumieli z dróżnikiem, wesele będzie po świętach, a potem.... co Bóg da....
Dziewczyna wie że jest kochaną, choć jej tego narzeczony nie mówił, ale ona to odgadła, czuje, że będzie jej z nim dobrze. Stosunek to cichy, spokojny, poważny.
Antoni nie śmie jej nawet ująć za rękę, ale patrzy w nią jak w obraz, a wychodząc z małego domku dróżnika, zawsze jej mówi zcicha:
— Po świętach.
Już też i niedaleko do świąt, bo grudzień.
Noc czarna jak smoła, mroźna, chmury śniegowe przesuwają się po niebie, czasem uda się kilku gwiazdkom wyjrzeć z po za nich. Mrugną z kokieterją ku ziemi, i znowuż znikną w ciemności. Antoni jest dzisiaj na służbie.
O godzinie 12 minut 5 przyjdzie pociąg towarowy, przyczepi się do niego sześć wagonów ze zbożem, i wyprawi w stronę Warszawy.
Co noc prawie to samo się robi. Już na stacji zapalono latarnie, sygnały świecą, z oddalenia słychać świst przeraźliwy i trąbkę dróżnika, wreszcie, z głębi lasu wysuwa się potwór żelazny, którego latarnie świecą jak oczy olbrzymie. Hamulce jęczą, i maszyna sapiąc wtacza się na stację.