Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Żydzie! Judko! — krzyknął pan Jacenty — a nie siabas to na ciebie, bestyjo!
Na ten wykrzyknik Judka zerwał się prędko, spojrzał nieprzytomnemi, jakby obłąkanemi oczami i na razie nie mógł zmiarkować gdzie jest i co się z nim stało.
— A dyć siadaj bestyjo! — zawołał Grzela — to cię zawieziem do Łosic...
Dziękując, kłaniając się do samej ziemi, łaciarz ze swym ciężarem, wdrapał się na wóz i opowiedział ekonomowi zkąd idzie.
— Ale też żeby tak zaś paść przy drodze, jak nie człowiek — rzekł, jakby sam do siebie ekonom — to dopiero!
— Proszę jegimości — odpowiedział Judka — między nami jest takie gadanie: co kura nie ptak, koza nie bidło, a krawcy nie ludzie.
— Jakto nie ludzie! a cóż ty jesteś?
— Nu niby uni ludzie, a nie tak jak ludzie, krawcy tylko...
— Ale baj baju, będziesz w raju! a któż ci kazał żeby, panie dzieju, cztery noce nie spać?
— Nikt mi nie kazał, tylko widzi jegimość, każdy człowiek potrzebno żyć... Krawiec też musi żyć trochę, a jak un chce żyć, to nie może spać, a jakby chciał spać toby niemógł żyć, to jest bardzo prosty interes...
— To ci zyd śpekulatny — wtrącił Grzela — na każdy sposób ma bestyja swój wykręt!...

. . . . . . . . .