Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przed gankiem bryczka stoi w trzy dzielne konie zaprzężona, gotowa do drogi.
Konie z niecierpliwością wędzidła gryzą i kopytami w ziemię uderzają, wąsaty stangret coś koło siedzenia poprawia, a służąca coraz to jakiś nowy pakuneczek do bryczki przynosi.
We dworku gwarno jakoś. Rozmowa ożywiona jest, wesoła prawie; panienki śmieją się i żartują, Janek dotrzymuje im placu, tylko matka jedna ogólnej wesołości nie dzieli i zamyśla się smętnie...
Biedne te matki! — tak często zamyślać się muszą...
Zamyśliła się smętnie — i niedziw, syn odjeżdżał na długo, na kilka lat może.
Tak rzadko mogła swego jedynaka widywać; od czasu gdy mundurek szkolny przywdział, już gościem tylko bywał w domu, gościem jest i dziś i zawsze takim tylko dla niej będzie. Kiedyś rodzinę sobie znajdzie i jej już serce całkowicie odda, a matce tylko wspomnienia zostaną.
A jednak wychowała go, wypieściła, wykołysała na rękach swych własnych...
Taka to już dola matek na świecie!
Niedziw więc, że obecnie tak smutnie pani Karolowa spogląda, że oczy jej łzami zachodzą — całuje głowę syna i jeszcze go żegna i jeszcze raz i błogosławi na drogę.
Ojciec spokojniejszym się zdaje; jako mężczyzna, nie objawia uczuć swych łzami, lecz i jemu