Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oj, oj! żeby ja tak nieścieście nie miałem, jak u nas buło całe nabozieństwo do tego interesu...
— Za mnie?
— Ny, co wielmożny pan miśli, że zidy to wrogi? uni tak pana kochają... tak kochają, co ja nawet nie umiem tego opowiedzieć.
— Nie zasłużyłem, mój panie Janklu, nie zasłużyłem na to.
— To bajki, proszę wielmożnego pana, to jeszcze można... odsłużyć.
— No i jakżeż tam przez te długie lata żyjecie? panie Janklu.
— Oj! takie życie! niech Bóg zabroni! niech nasze wrogi takie życie nie mają!
— Dla czego?
— Dla czego? ja wielmożnego pana co powiem: bez ten czas to cała okoliczność przewracała sobie do góry z nogami! Co buło dobre panowie, to skapcaniało; a co sze ostało, to już nie jest dobre. Cósz jest jakiś czas bardzo paskudne... szlachta sze odmieniła, nie poznać!
— Pod jakim względem?
— Pod kużdego wzgląd. Dawno to buło całkiem insze procedure. Byli panowie bogate, z pełnem giębem panowie. Prawda, co uni ksiknęli: »ej ty żydzie! Mordka! czy Szmul! idź tam! psinieś to!« trocha po grubiańsku nawet, ale mieli miętkiego serca, dali zidkowi żyć. I to bardzo porządnie buło.