Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tymczasem na dziedzińcu turkot dał się słyszeć i psy ujadać zaczęły. Ekwipaż pana Jankla zatrzymał się przed gankiem.
Jednocześnie, gdy państwo Karolowie z Helenką przez drzwi od ogrodu do dworku wchodzili, pan Jankiel w przedpokoju otrzepywał się z kurzu.
Sam gospodarz drzwi mu od pokoju otworzył i wejść poprosił.
— Klaniam! bardzo klaniam wielmożnego pana i winsiuje państwa z tego wielkiego radościów, co pan dobrodżyj przyjechałesz do nas po tak długiego wojażu.
— A jak się masz, panie Jankiel? dziękuję, bardzo dziękuję za pamięć... siadaj pan, proszę, powiedz co tu u was słychać?
— Uf! jestem bardzo sfatygowany, bo sobie okropnie strzęsiułem. Jak tylko nasze żydki powiedzieli co wielmożny pan przyjechał! to ja zara kazałem zaprzęgać mojemu furmanowi moje pare koni do moje bryczke na resorach i leciałem tu jak parowa maszina, żeby wielmożnego pana powitacz.
— To już widzieliście żem przyjechał? zkąd?
— Co my nie wiemy?! to jedno; a po drugie, co my wielmożnemu panu tak wiglądali... tak prosili Pana Boga, żeby się pan psiewrócił do nas jak najprędzej...
— Niepodobna?