Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spóźnione to może... lecz i na jesieni bywają dni słoneczne — i październik nawet uśmiecha się czasem do ziemi...
W takich chwilach fijołki kwitną powtórnie i bledniejąca trawka zieleńszej barwy nabiera...
Mrok już zapadał, w ogrodzie odzywały się słowiki, młodziutki księżyc, jak sierp wygięty, zdawał się płynąć po obłokach i gonić za chmurkami białemi.
Państwo Karolowie powracali do dworku przez ów szpaler lipowy, cichy, tajemniczy, na wpół ciemny już teraz.
Na spotkanie ich wybiegła Helenka. Już napisała listy do rodzeństwa, już uprosiła Marcina, aby je natychmiast na pocztę odesłał, a teraz spieszy do rodziców. Spotyka ich razem, rzuca się ojcu na szyję, szczebiocze do niego, to znowu ręce matki całuje, zapewnia, że dzień dzisiejszy to najszczęśliwszy w jej życiu. Żałuje tylko, że Janek i Władzia tego szczęścia nie dzielą.
Wszyscy troje zbliżają się ku dworkowi. Tam Marcin czeka już z raportem, z kluczami, z żądaniem dyspozycyi na jutro. Zamówił się dziad tylko temi interesami, a w gruncie rzeczy, chciał on się tylko z panem Karolem zobaczyć, wypytać go o historyę wypadku utraty ręki, opowiedzieć, co się przez ten czas w Zarzeczu działo, jak stary rządca gospodarował i jak umierał... Chciał się wygadać starowina o wszystkiem, a tyle się przecież materyału zgromadziło po temu...