Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstał stary, obuł się, kożuch wziął na siebie i poszedł, chcąc dziewkę rozpytywać po drodze, ale nie dowiedział się wiele.
— A juści — rzekła — mom gadać!? dobrze wom w butach! a mnie ten śmig, psia dusa, parzy jak zielazo po nogach.
Miała słuszność Magda — i zanim Marcin dziesięć kroków uszedł, ona już była w sieni.
Chłop po cichu do stancyjki się wsunął i przy drzwiach stanął »pochwalony« rzekłszy.
Dyrdejko skinieniem ręki przywołał go bliżej.
— Słuchajno, Marcinie — rzekł głosem słabym — źle ze mną...
— Dyć je Bóg miłosierny, panie, poratuje...
— Ja też już tylko Boskiego poratunku pragnę i dla tegom cię budzić kazał.
— Cy według dochtora moze?
— Eh! bajesz takoż ty Marcinku z doktorem; doktór cudu nie zrobi! Śmierć idzie. Ot, ty do sanek każ zaprządz i po księdza mi pojedź, a pospiesz, pospiesz braciszku, bo już dnia nie doczekam może... proboszcza samego ty poproś.
Chłop milcząc do odejścia się zabierał, Dyrdejko jeszcze skinął na niego.
— Tylko, mój Marcinie, mój stary, pocichutku to zróbcie — dzwonka do sanek nie brać — pań nie budzić — niech one śpią spokojnie.
Marcin prędko sprawić się przyrzekł, a załzawione oczy rękawem ocierając, nachylił się nad chorym i szepnął: