Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spędziły razem lato i jesień — i zimy doczekały już, bo oto koniec lutego się zbliżał.
Noc była.
W dworku i folwarku spali już wszyscy oddawna, tylko w stancyjce Dyrdejki, w oficynie, paliło się światło.
Wicher hulał po polach, tumany śniegu rzucał, drzewami staremi wstrząsał. Ciężko było na świat wyjrzeć — psy nawet tuliły się pod budynkami skomląc żałośnie, taki szkaradny był czas tej nocy. Dyrdejko w stancyjce swojej leżał. Światło lampy padało na jego twarz, jak wosk żółtą, na oczy głęboko zapadłe... pierś podnosząca się z trudnością. Wyschłe ręce starca skubały ciągle kołdrę, wzrok utkwiony był stale w punkt jeden.
Po chwili chory wyciągnął rękę, wziął dzwonek ze stolika przy łóżku i głośno dzwonić zaczął.
Na ten dźwięk dziewczyna zaspana, w ogromnej chustce na głowie, do pokoju weszła.
Żmujdzin zobaczywszy ją, na poduszkach się uniósł i słabym głosem rzekł:
— Marcina zawołaj...
Nie w smak to było dziewczynie biedz w nocy na folwark, tembardziej że wichura nabawiała ją trwogą, ale spojrzawszy na twarz chorego, domyśliła się zaraz że o coś ważnego tu idzie...
Przeżegnała się też kilkakrotnie i boso pobiegła po śniegu, a po chwili całą siłą pięści kołatała do okienka w czworaku, wołając:
— Marcinie! a wstawajta ze duchem!