Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Je Bóg Wsechmogący, On przemieni...
I z temi słowy wysunął się z pokoju. O ile stare nogi pozwalały, szybko do stajni pobiegł, fornala obudził i nie upłynęło dziesięć minut a już wyjechali z folwarku.
Śnieg pozawiewał wszystko, nigdzie śladu drogi, konie stąpały ostrożnie, parskając, węsząc drogę, schylały coraz łby ku ziemi, jakby chcąc ślady znaleść. Ale gdzie tam ślad jaki!?
Trzeba się było zdać na instynkt zwierząt, bo nawet chłopskie oko, do ciemności i do dróg nocnych przyzwyczajone, nie mogło nic rozróżnić. Zaraz za folwarkiem stracili drogę, sanki uderzały o zagony, konie zapadały w rowy, jamy jakieś, Marcin głowę tracił...
Nareszcie ujrzeli jakieś światełko i obaj z fornalem zgodzili się na jedno, że to w Kościelnej, żyd karczmarz świeci jeszcze. Postanowili więc, nie szukając już drogi, wprost ku temu światłu się kierować. Na rzece lód mocny, a byle się tylko na łąki dostali, to pospieszą.
Rzeczywiście, wśród zawieruchy szkaradnej i ciemności, był to środek jedyny.
Fornal popędził konie i niezadługo uczuli, że spadają z jakiejś wysokości, którą, jak się domyślili łatwo, był urwisty brzeg rzeki. Podnieśli sanie, poprawili poplątaną uprzęż na koniach i szczęśliwie wydostali się na brzeg przeciwny, na łąkę.
Tu już, na równej przestrzeni, droga bezpieczniejszą była i konie czując pewniejszy grunt pod