Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z takiego twardego, jak kamień, można jeszcze jakieś wiórki, jakieś trociny wypiłować.
— A jakżeż twój pan Marcin?
— Oho! niezły to w gruncie rzeczy człowiek... ale twardy, jak czarna dębina, taka, co ze trzysta lat w wodzie leżała. Inna nie dałaby sobie z nim rady, ale ja, dzięki Bogu, mam sposób... i nie jeden nawet...
Dzwonek brzęknął...
— Ernestynko! — zawołała pani Marcinowa — to doktor.
— Doktor — potwierdziła pani Klotylda — spóźnił się cokolwiek... ale też ma ogromną praktykę, jego czas bardzo jest drogi...
Do saloniku wszedł doktor: człowiek w średnim wieku, czterdziestokilkoletni zapewne, bardzo sympatyczny, przystojny, ubrany wytwornie. Panie wiejskie zachwyciły się nim od pierwszego wejrzenia, a ciotka obserwowała go bardzo uważnie.
Przedstawiono mu pacjentkę; pani Marcinowa opowiedziała szeroko o swędzeniu noska, o mrówkach, o owczarzu suchotniku, o przypuszczeniach własnych co do rodzaju choroby, jakoteż o djagnozie, jaką postawiły sąsiadki, a nie zapomniała dodać z oburzeniem najwyższem o staruszku doktorze z prowincyi, który powiedział, że w Grecyi nikt na