Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie jest to coś, żebyśmy ją mieli marynować, trzeba wydać za mąż...
— A trzeba koniecznie...
— Szukamy tedy kandydata, znajdujemy go — jest! Zdaje się, że odpowiada wszelkim warunkom, ale powiedz-no, panie Janie, tak szczerze, z ręką na sercu, czy możesz za niego ręczyć? czy w ogóle możesz mieć w dzisiejszej młodzieży zaufanie? Widzisz, bo my, ludzie starszej generacyi, znamy się i wiemy cośmy warci, a te smyki dzisiejsze...
— Cóż więc robić, radź, Sewerynie kochany, przecież to jedyne moje dziecko i chciałbym mu szczęście zapewnić.
— Przychodzi mi na myśl pewna kombinacya. Gdybyś ją zaakceptował, to moglibyśmy się obejść bez ciotki i nie mieć wcale kłopotu z wyszukaniem męża dla drogiej naszej pupilki.
— Cóż to za kombinacya?
— Ożeniłbym się z Klocią...
— Ty!?
— Tak jest, ja; ma się rozumieć, za twojem zezwoleniem i zgodą.
— Ależ Sewerynie, ty masz lat...
— Nie licz ty moich lat, tylko spojrzyj na mnie. Widzisz, że wyglądam doskonale; jestem jeszcze pełen energji i siły, a pięciu dzisiejszych wymoczków mógłbym przeskoczyć.