Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tego tylko pragnę, bo już mi obrzydły te kochane kantory i ciągłe zmiany sług.
«Całuję twoje śliczne oczy, Ernestyno, twoją mamę, Wacia, Bronisia i Adasia. Pokłoń się odemnie ojczulkowi i powiedz, żem się stęskniła za wami i że godziłoby się kiedy odwiedzić biedną pustelnicę warszawską, a zarazem szczerze was wszystkich kochającą ciotkę

Klotyldę.»

Ernestynka spełniała polecenie drogiej cioteczki natychmiast i w kilka dni później z dworca kolejowego przybywała do mieszkania pani Klotyldy Nastka, Agatka lub Marysia, tęga i przysadzista jak pieniek, czerwona jak burak, niewinna jak dwumiesięczna gąska, naiwna jak dziecię i bez ustanku zdziwiona.
To jest przynajmniej materyał, surowy wprawdzie, ale w wybornym gatunku... Jest to glina garncarska, z której umiejętna ręka potrafi ulepić arcydzieło!
Poczciwa Ernestynka, jak ona umie dogodzić swej cioci. Ciocia cieszy się nowym nabytkiem; bawi ją ta naiwność, ta natura prosta, szczera, nieskażona fałszem pozornego poloru, nie wtłoczona jeszcze w karykaturalne formy tak zwanej ogłady. Istny to kartofel wyrosły na piaskach Krzywej Woli i właśnie tak jak ciotka chciała: surowy i nie-