Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lekarzy do niej sprowadzałem i nie jadłem, nie spałem, nie odetchnąłem swobodnie, dopóki mi nie powiedziano, że niebezpieczeństwo minęło... Ciężko bywa kochać, a przecież kocha się, kocha i jak kocha! Jaką mi rozkosz sprawiały powracające na jej twarzyczkę rumieńce zdrowia! a ile mieliśmy kłopotu z pierwszem wyjściem na pensyę, z egzaminem... Ja, stary, trząsłem się z niepokoju, a ona szczebiotała jak ptaszyna, szczęśliwa z małych koleżanek, książek, nowej sukienki, tornistra. Szaleństwo popełniłem dla tej dziewczyny, kiedy miała lat ośm. Kupiłem jej fortepian, nie z jej funduszów, chowaj Boże, te były nienaruszone, ale z moich własnych. Dwa tygodnie biłem się z myślami — i zostałem pobity; trzy tygodnie studyowałem ogłoszenia, chodziłem po piętrach, szukałem, targowałem się i kupiłem. Używany instrument, ale piękny, sto rubli jak jeden grosz kosztował. Mój Boże, nie byłem utracyuszem z natury, owszem, szanowałem pieniądze i umiałem je składać, ale na tę maleńką kobietę straciłem sto rubli odrazu! Nie, źle mówię, ja nie straciłem pieniędzy tych, zapłaciła mi je z sowitym procentem, tą przyjemnością, jaką miałem słuchając jej gry. Gdy pierwszy raz zagrała «wlazł kotek», o małom się nie rozpłakał, a później grywała większe kawałki, różne sztuczki, wprawki... zdolna dziewczyna, do czego się wzięła, wszystko