Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Owszem; szczególna rzecz, w Warszawie po chodnikach znaczne nieraz kursa odbywam i fatygi żadnej nie czuję, tu zaś, chociaż po miękkiej trawie, zaraz się męczę.
Usiedli na suchym wzgórku i Wicuś uznał, że właśnie nadszedł moment rozpoczęcia akcyi dyplomatycznej. Zaczął więc opowiadać dziadkowi, że chciałby bardzo pracować i dorobić się majątku, ale w domu rodzicielskim nie znajduje do tego pola; że wspólnie z bratem pragnęliby wziąć duży folwark w dzierżawę, a następnie, dorobiwszy się i pomnożywszy fortunę przez bogate ożenienie się, jużby każdy z nich na własną rękę majątek nabył. Trudno jednak to marzenie urzeczywistnić, z powodu braku odpowiedniego kapitału. Bracia na żadne spadki nie liczą, darowizny nie spodziewają się i nie przyjęliby nawet, ale gdyby w rodzinie znalazł się uczciwy kapitalista i na niewielki procent pożyczyłby im choćby tylko trzydzieści tysięcy rubli, już mieliby o co ręce zaczepić i zużytkować zdolności, które w ciasnym kącie, na zaklętym partykularzu, marnują się tylko. Suma nie jest wielka, gwarancya moralna najobszerniejsza, co do procentu, nie targowaliby się bardzo, boć wiadomo, że kto ma kapitał, pragnie z niego mieć dochód, ale — dodał z westchnieniem — gdzie teraz szukać szlachetnych ludzi, a zwłaszcza szlachetnych kapitalistów.