Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I przez co dobre rody giną? Właśnie przez ten brak fatalny. Gdyby było inaczej, cały świat miałby inną postać. Byłoby wesoło, dobrze, spokojnie. Ostatecznie, czasy dziś takie są, że wymagań dużych młodzież nie ma. Kilkadziesiąt włók dobrej ziemi, kilkadziesiąt tysięcy w gotówce i na wszelki wypadek odpowiedni kredyt. Resztę można już pracą i własnem staraniem dorobić.
Pan Dominik słuchał mówki Wicusia bardzo cierpliwie i uważnie, od czasu do czasu głową kiwał, poczem kilka razy odkaszlnął i chciał przemówić, w tem z po za krzaków, w dość znacznej odległości, rozległy się dwa strzały jeden po drugim, krótki wykrzyknik aport! i chlupotanie wody.
— Józio już strzelił.
— Ciekawym czy też co zabił? — spytał pan Dominik.
— O, niezawodnie, on prochu nie marnuje.
— Zdatny chłopak, bardzo zdatny. No, chodźmy do niego, zobaczmy trofea.
— Nie, dziadziu dobrodzieju, do niego nie dostalibyśmy się tak łatwo, oddziela nas bagno. Ale zamiast oglądać jego zdobycz, postarajmy się o własną. Dziadzio stanie na wzgórku, ja pójdę dalej. Proszę tylko pilnować, zwierzyna będzie.
Pan Dominik pilnował i kilkakrotnie strzelał, ale bezskutecznie; po upływie godziny Wicuś powrócił,