Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na deklamacyi. Kto prawdziwie potrzebuje, komu rzeczywiście bieda dokucza, ten nie będzie piszczał i narzekał. Są rozmaici ludzie na świecie — dodał z westchnieniem.
Józio zatrzymał kasztanki.
— Tu — rzekł — wysiądziemy.
Rzucił lejce stangretowi, zeskoczył z kozła i pomógł panu Dominikowi wydobyć się z bryczki.
— Będzie miejscami trochę mokro — rzekł Wicuś — czy dziadzio nie obawia się przemoczenia nóg?
— Co prawda, nie jest to dla mnie bardzo pożądane.
— W takim razie postaramy się tak urządzić, żeby dziadzio był ciągle na suchem. Ja będę przewodnikiem i zaprowadzę w takie miejsce, że dziadzio będzie strzelał do kaczek jak do tarczy, Józio pójdzie oddzielnie.
Pan Dominik w długim czarnym tużurku, świeżo przerobionym przez Abrama, w ogromnym filcowym kapeluszu i ciemnych okularach, dość pociesznie w roli Nemroda wyglądał. Strzelbę niósł na ramieniu jak żołnierz, a po nierównym gruncie stąpał z trudnością i prędko się męczył.
— Dobra to rzecz polowanie — rzekł, zatrzymując się — ale męcząca.
— Może więc dziadzio odpocznie.