Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, tak; pojechali zabrać swego jedynaka, który, słyszę, rozchorował się na piękne i leży.
— No patrzajże, dobrodzieju, tak mu więc owe niemieckie amory na złe wyszły?
— O amorach niema mowy; nic już z nich nie będzie.
— Zawsze mówiłem, że się to psu na budę nie zdało. Zauważyłem odrazu, że ma oczy świderkowate, a w ruchach coś przypominającego wiewiórkę, a trochę łasiczkę... Trzy grosze nie dałbym za to, że w niej siedzi dyabeł... incarnatus, co znaczy: dyabeł wędrowny, niemiecki... Było rzeczą do przewidzenia, że taki, panie dobrodzieju, Bismark w spódnicy będzie trzymał chłopaka przez jakiś czas w szachu, a potem powie mu zu wiederkuken, co znaczy: idź waść gdzie pieprz rośnie! Źle jej z oczu patrzyło, źle... i nie mogę się sędzicowi wydziwić, że się dał w te sidełka złapać. Prawdziwie to jednak mówił jakiś uczony, bodaj czy nie rabin z Kocka, że trudno jest zrobić rzecz mądrą, ale głupstwo łatwiej, niż orzech zgryźć... quod erat demonstrandum, co znaczy: że sędzic tego sam na sobie doświadczył.
— Mów co chcesz, panie Onufry, ale mi go żal, miał szczęście w ręku i ominęło go...
— No, jeżeli ta szwabka miała być szczęściem, to niech będę obwieszony na wierzbie, za lewe ucho! Także mi osobliwsza rozkosz być mężem i służką takiej dyabliczki.
— Nie o niej mówię; mówię o pannie Marcie, mój jegomość; z tą byłby szczęśliwy.