Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bietę. Działało mu to na nerwy i przez sympatyę szczególną, na widok łez sam się także rozrzewniał i gotów był płakać, jak bóbr.
Tak się też stało i teraz.
Pochwycił szczupłą rękę swej małżonki, pocałunkami okrywać ją zaczął i mówił głosem drżącym i niepewnym:
— Moja Weronisiu, nie unoś się... tego owego, proszę cię, do czego taka alteracya? Zaszkodzi ci na zdrowiu, jak cię kocham duszko... do czego to podobne!? Nie płacz, jeżeli mnie kochasz... Oto ja panie dobrodzieju pojadę sam do Warszawy... za uszy go tutaj przyprowadzę... A cóż to, nie mój syn? nie moje dziecko? nie powinien znać słuchu? Ojciec każe i koniec! Do nóg ci upadnie, przeprosi... na klęczkach przeprosi... tylko nie płacz, Weronisiu, nie alteruj się, moja najdroższa!
Niełatwo było jednak uspokoić sędzinę. Zbyt długo tłumiła ona w sobie ból, gorycz i żal... zbyt długo już dławiła w sobie łkania i wstrzymywała łzy, które jej się gwałtem do oczu cisnęły. Przez cały rok z górą nie zdradziła ani jednem słowem ciężkiego zmartwienia, które nurtowało w jej sercu; to też teraz, gdy długo tłumiony żal wybuchnął, nie mogła się powstrzymać. Oparła głowę na rękach i płakała, nie słuchając perswazyi męża.
— Oj Weronisiu, Weronisiu, serce moje! — mówił sędzia, sam już płaczu blizki, — wierz mi, że nie masz czego rozpaczać. On wróci do nas; jak cię kocham, wróci... mam na to dowody... jestem pewny... tego owe-