Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go... ale ty jesteś zawzięta, nawet słuchać nie chcesz moich najserdeczniejszych przedstawień. Weronisiu! moja Weronisiu kochana!...
— Zostaw mię samą na chwilę — rzekła, — daj mi popłakać swobodnie, proszę cię.
— Samą? ha, jeżeli tak sobie życzysz, to wyjdę, ale niedługo wrócę, nie dam ci płakać zanadto, bo do czegóż to podobne? Dalibóg, moje dziecko, jak cię kocham, to do niczego nie podobne!
Zostawiwszy żonę w gabinecie, wyszedł pan sędzia do salonu i usiadł na fotelu, patrząc bezmyślnie w okno, zastawione starannie utrzymanemi kwiatami.
Niepokój nim miotał. Co chwila wstawał i na palcach, bez szmeru, zbliżał się do drzwi gabinetu, i patrzył przez dziurkę od klucza... Widząc, że sędzina obciera oczy, wszedł.
— No, już, już — mówił, całując ją w rękę, — dość już tych łez, bądź mężna... wszystko się naprawi, wszystko na lepsze obróci.
— Już jestem spokojna — odrzekła, — nie płaczę; była to tylko chwilowa słabostka, za którą przepraszam cię stokrotnie...
— Za co?
— Sprawiłam ci przykrość...
— Ach, Weronisiu kochana! a ja ci zawsze powiadam, że wszystko do dawnego trybu powróci. Jaś do nas przyjedzie i nie opuści rodzinnej zagrody...
— Kto ci mówił?
— Wiem, napewno wiem... — rzekł sędzia z miną tajemniczą.