Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sił z chałupy najpiękniejsze talerze, jakie posiadał, różne co do wielkości i formy, ale wszystkie jak najjaskrawiej malowane.
Myśliwi zasiedli do stołu. Michał z żoną i córką usługiwali z całą uprzejmością. Stary dobrze wiedział, że przyjęcie takich gości sowicie mu się opłaci, więc chętnie wynosił, co miał najlepszego.
Była wódka i dobry chleb razowy, ser i jajecznica i miska gorących kartofli, — a na deser plaster świeżego, pachnącego miodu.
— Lukullusowa biesiada! — mówił regent. — Nie pamiętam, żeby mi kiedy tak smakowało, słowo daję... Pysznie jadasz, Michale, i widzę, żonę masz gospodarną.
— A juści, jest baba...
— I córeczka... słowo daję, śliczna dziewczyna. Zapewne wesele niezadługo? Jakże ci na imię, dzieweczko?
Zasłoniła oczy fartuchem i uciekła, nie odpowiedziawszy na pytanie.
— Basia — rzekł za nią ojciec, — wstydzi się, głupia...
— Nie dziw, wielmożny panie — odrzekła Michałowa, — dzikie to, w lesie chowane, ludzi mało kiedy widzi, więc się boi...
— To nic złego — rzekł sentencyonalnie regent, — to lepiej. Zaraz znać, że dziewczyna skromna, dobrze wychowana, moralna; to grunt, moja kobieto. Niech będzie skromna a pracowita — to najpiękniejszy posag dziewczyny.