Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Posiliwszy się, regent zapalił cygaro i puszczając kłęby dymu, wpatrywał się w las, otaczający polankę i siedzibę gajowego, jak ścianą. Wiatr rozpędził chmury, ukazało się słońce i promieniami, padającymi ukośnie, ozłociło liście dębów i ciemne gałęzie sosen, rzucało blaski na trawę, paprocie, mchy i wszystkie te drobne roślinki, które tworzą kobierzec u stóp wielkich drzew, olbrzymów leśnych.
— Ślicznie tu jest! — rzekł.
— A tak, prześlicznie — zawołał Feliks. — Nic piękniejszego niema nad naturę.
Pan Gorgoniusz uśmiechał się trochę ironicznie.
— Proszę — rzekł, — więc panowie uznajecie tę piękność?
— Nie rozumiem dobrze pytania, panie regencie.
— No, niby sądząc z tego, cośmy mówili przed kilku dniami, możnaby wnioskować, że nie...
— Widocznie nie zrozumieliśmy się.
— Być może... zdaje mi się jednak, że... ale dajmy za wygraną wszelkim dyskusyom. Dzisiejszy dzień poświęcony jest wyłącznie myśliwstwu. Cóż, Michale, spróbujemy jeszcze szczęścia?
— Dlaczego nie, wielmożny panie! tylko teraz pójdziemy na inne bagienko. Ja zaprowadzę.
— Wołajże swoje kobiety, niech jej podziękujemy za gościnne przyjęcie i za pyszny obiad, jaki nam wyprawiła.
Michałowa, bardzo zażenowaua, wysłuchała komplementów pana Gorgoniusza i cofnęła rękę,