Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc nas przeprowadzicie, człowieku? — zapytał regent.
— Dlaczego nie? Ja pójdę ze starszym panem, panicz z młodszym, my tędy, panowie tamtędy, mój piasek będzie przy mnie, a to oto spaśne psisko niech z panami idzie.
Tak się też stało. Czarny piesek spłoszył całe stado cyranek. Regent i Michał strzelili współcześnie. Dwie kaczki spadły zabite, trzecia raniona, kwacząc, trzepotała się w sitowiu, skąd niezadługo pies ją przyniósł.
— Dobrą wielmożny pan ma strzelbę — rzekł do regenta gajowy, — dwie sztuki odrazu...
— Czyż to rzeczywiście od mego strzału?
— Toć przecie widziałem! Wielmożny pan w kupę strzelił, a ja w tę, co się odbiła, co ją pies przyniósł. Dobra, bardzo dobra strzelba. Insi panowie w mieście lepsi myśliwi bywają, niż u nas na wsi. Choćby oto ten panicz z Lasku — dodał, zniżając głos: — chłopiec, jak malowanie, a strzelby nie bardzo amator... Bywało przyjeżdża co rok do matki, biega po polach, czasem i do mnie zajrzy, ale to tak tylko, dobre słowo powie, zapyta: jak się macie? — i ucieka. Widać już taki niechętliwy... Niech-no wielmożny pan pozwoli — dodał, biorąc broń z ręki regenta, — ja nabiję.
— Myślisz bracie, że nie potrafię?
— Eh, zaraz po tym pierwszym strzale znać, że wielmożny pan znawca, ale po co się fatygować?