Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale po co on tam poszedł?
— Nie wiem, widać tak trzeba. Zapewne taktyka myśliwska tego wymaga; ja bo zupełny profan jestem pod tym względem.
— Pójdźmy dalej, panie Feliksie, może go spotkamy.
— Chyba lepiej zaczekać, bo jeżeli miniemy się w drodze, cała wyprawa na nic, i znowu wystawimy się na żarciki.
Medor, który spał spokojnie, wyciągnąwszy się na ziemi obok myśliwych, podniósł łeb do góry, zaczął węszyć, nasłuchywać, wreszcie zerwał się i popędził w krzaki; wkrótce dało się słyszeć jego szczekanie.
— Co to? — zapytał regent.
— Bolesław zapewne wraca.
— Z tej strony?
— Mówił, że chce obejść bagno dokoła. A właśnie idzie, ale nie sam: jakiś człowiek towarzyszy mu, także ze strzelbą. O, już są...
— Przepraszam panów, żem dał tak długo czekać, ale to nam na dobre wyjdzie, spotkałem bowiem doskonałego strzelca, gajowego z sąsiednich asów. On nam będzie towarzyszył; zna doskonale miejscowość i wie, gdzie szukać zwierzyny.
— A juści tak — rzekł Michał, kłaniając się nizko, — toć się człowiek w tych kątach wychował, jeszcze za owych czasów, kiedy tu wielkie bory były. Z maleńkości chodziło się po tych kątach i do tej pory chodzę, to je znam...