Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech panicz będzie spokojny, już moja w tem głowa, żeby strzelał i zabijał.
— Będę wam bardzo wdzięczny.
— To chodźmy, panie, ja się zaraz odzieję i strzelbinę wezmę, a i pieska czujnego zawołam.
— Mamy wyżła...
— Et! — rzekł, machnąwszy ręką, gajowy, — piesek za dziesięć wyżłów starczy; jedyny to psiak do każdej roboty.
W kilka minut Michał był gotów, miał na sobie kubrak szary, czapkę z oberwanym daszkiem, przez ramię przewiesił torbę borsuczą, a w ręku trzymał strzelbę pojedynkę, długą, potłuczoną, w kilku miejscach drutem pospajaną.
Świsnął przeciągle, i wnet z kryjówki jakiejś przybiegł piesek, niewielki, czarny podpalany, rasy nieokreślonej, pół-gończy, pół-kundel; przybiegł i zaczął się łasić do Michała.
— Wielmożny paniczu — rzekł gajowy, — ten piesek więcej wart, niż dziesięć wyżłów, a tej strzelby nie oddałbym za najlepszą dubeltówkę, tak bije okrutnie. Idziemy...
— Tylko nie wygadajcie się, Michale, że ja chodziłem po was; spotkaliśmy się przypadkiem.
— Miarkuję.
Regent z panem Feliksem dawno już byli na oznaczonem stanowisku; usiedli na ziemi, zapalili papierosy i czekali.
— Gdzie on się podział? — dopytywał się regent.
— Znajdzie się, niech pan będzie spokojny.