Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Regent na nowem miejscu spać nie mógł, wstał też wcześnie i wyszedł. Rozglądał się po okolicy smutnej, patrzał na ziemię chudą, skąpą, i podziwiał ludzi, którzy z niej jednak jakie takie plony wydobyć potrafią.
W polu chłop orał. Gdy był blizko drogi, regent rzekł mu starym zwyczajem:
— Panie Boże dopomóż!
— Panie Boże zapłać! — odpowiedział oracz, z ciekawością patrząc na nieznajomego.
— Woły wam nie padną na tym gruncie?
— A juści, że nie. Ale dziękujemy Bogu i za taki, bo insi ludzie i takiego nie mają...
— Macie racyę, mój człowieku, pięknie mówicie, ale ja nie dla naigrawania się z waszej roli tak się odezwałem. Chciałem tylko zapytać, jak daleko się taka lekka ziemia rozciąga.
— Ho, ho! kawałem dużym ona leży. Od Pokornicy het, het, aż po one lasy, co je tam daleko widać. Miejscami lepsza nieco się trafi, ale lichoty najwięcej.
— Jednak żyjecie jakoś.
— A żyje się, panie; nie słychać, żeby kto z głodu pomarł. A pan to widać z jakichś bogatych stron pewnie?
— Ano, mamy ziemię ciężką, tłustą, lepszą dużo, niż wasza. Silnego trzeba inwentarza do niej.
— Podług stawu grobla. A po co to panisko z owych bogatych gruntów tu do naszej biedoty przyjechał?