Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —

niego, który pracował usilnie na wywołanie tej wesołości... dla syna.
Zegar wydzwonił dwunastą, pani Kowalska pierwsza zerwała się z krzesła.
— Bój się Boga! Jak późno... — rzekła do siostrzenicy. — Chodźmy już do domu.
— Chodźmy — odrzekła wdowa.
— Czemu się panie tak śpieszą?
— Późna godzina, trudno będzie o dorożkę...
— Na cóż dorożka? — zapytał pan Antoni. — Deszcz ustał, niebo wypogodzone, gwiazdy świecą. Prześliczny spacer.
Rzekłszy to, zwrócił się do syna i szepnął mu do ucha:
— Nie bądź-że gapiem, pilnuj wdowy, przy wyjściu podaj jej rękę. Ciotkę ja biorę na siebie, utrzymam ją na dobrym dystansie — a ty byłbyś ostatniej próby ciemięgą, żebyś nie umiał korzystać z czasu...
— Pani szanowna — rzekł głośno do pani Kowalskiej — zrobi mi ten zaszczyt i pozwoli się odprowadzić.
— Taka łaska! Czem-że zasłużyłam?
— Czy mam być szczery?
— Bardzo cenię ten rzadki dzisiaj przymiot.
— Więc będę szczerym. Mam szczególną sympatyę do kobiet... jakby tu powiedzieć, do kobiet ciętych, ostrych, prawdomównych,