Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ojczulku!...
— Dajże pokój, moje dziecko! — wtrąciła pani Anna. — Ową historyę, którą tak pragniesz poznać, opowiem ci później; teraz nie przerywaj ojcu, niech czyta, bo, doprawdy, to zaczyna być zajmujące.
— Dobrze, mateczko, już słucham.
— Na czemże stanąłem?
— «Rzuciła czarną szmatę żałobnego kiru...»
— Dobrze. Kiru, kamlotu, kitajki, czy rypsu. Niech tam, wszystko jedno! Cóż dalej? Aha! «Dziś postać rzeczy się zmieniła. Los dobrotliwy zdaje się uśmiechać. Przed dwoma tygodniami był u mnie jeden pan. Człowiek niepierwszej młodości, ale dość sympatyczny, cichy, skromny, niewiele mówiący... jak się zdaje, rozsądny i dobrego serca. Naturalnie, przyjęłam go z pewnem niedowierzaniem i obawą, w każdym albowiem mężczyźnie jest coś podejrzanego i zawsze trzeba mieć się na ostrożności. Ten pan, po kwadransie rozmowy, zdołał wzbudzić we mnie zaufanie; oświadczył mi, że w chwilach wolnych od zajęć obowiązkowych trudni się windykacyą sum, że, gdy