Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co to znaczy? — zapytała panna Bolesława — co ciocia Emilcia chce przez to powiedzieć?
— Eh, głupstwo, romans — odrzekł pan Piotrowicz, — spacery przy księżycu, słuchanie słowików, faramuszki! Jedno z drugiem niucha tabaki nie warto, a ta wzięła do serca i, patrzcie, do dzisiejszego czasu pamięta. Oj, kobiety!
— Ojczulku, mój kochany ojczulku, jak to było?! Ja chcę wiedzieć. Biedna ciocia Emilcia, nieszczęśliwa!
— To jeszcze nie wiadomo, moja kochana.
— Jakto, nie wiadomo?
— Przed dwoma laty widziałem go w Warszawie. Roztył się, wygląda jak beczka, twarz niby księżyc na pełni, nos istny pomidor, a gdy idzie, to sapie jak kocioł parowy. Było też za czem kark kręcić?!
— Ale kto, proszę ojca, kto? — zapytywała młoda osoba.
— Przecież mówię ci, kto: ów ideał, marzenie, ten właśnie tęczowy, o którymi pisze Emilka.