Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pią minę miewał i że mu z nią było do twarzy.
Nie ulega więc kwestyi, że się oświadczy — a gdy to uczyni, to cóż robić?
Trzeba będzie zarumienić się, spuścić oczy i powiedzieć, że jeżeli ojczulek i mateczka nic przeciwko temu mieć nie będą, to...
Na razie nie należy mówić nic więcej, chyba gdyby się koniecznie dopytywał o wzajemność... W takim wypadku rzucić mu jedno krótkie, szeptem wymówione «tak,» i niech się cieszy, niech woła, że jest szczęśliwy, niech całuje po rękach!
Przy obiedzie była panna Sławcia bardzo wesoła, ojca kilkakrotnie pobudziła do śmiechu swym szczebiotem, a nawet matka, zawsze smutna i zamyślona, rozpogodziła czoło.
Mówiono o Konradzie i o zapowiedzianej jego wizycie.
— Tak to wygląda — rzekła matka, — jak gdyby miał jakieś poważniejsze zamiary. Czy nie domyślasz się, Sławciu?
— Ja, mateczko — rzekła, spuszczając oczy, — ja?... A czegóż miałabym się domyślać?