Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mężateczka, oraz wszystkie znajome panie i panny otoczyły Sławcie i zasypywały ją komplimentami, chociaż prawie przysiądz można, że serca ich pożerała zazdrość.
Bardzo dobrze! Niech zazdroszczą, niech zielenieją z zawiści... Od tego przecież jest przyjaźń.
Pan Konrad, ten nieśmiały, także się zbliżył; był zarumieniony — może od mrozu, a może z innej przyczyny.
Prędzej z innej, gdyż taki wieśniak woalki nie używa i przyzwyczajony jest do zimna.
Przywitał ojca, mamę pocałował w futrzaną rękawiczkę, a pannie Sławci podał rękę. Trzeba przyznać, że to zrobił bardzo dobrze; uścisnął silnie, serdecznie, co mu też odwzajemniono.
Ma się rozumieć, że takiego nieśmiałego trzeba trochę ośmielić; nie za wiele, ale jednak cokolwiek; na to każda skromna i dobrze wychowana panienka ma oczy. Spuszcza powieki, potem podnosi je raptem, aby wzrok padł wprost na oczy nieśmiałego, i znowuż powieki na dół. To spojrzenie powinno być krótkie, jak prawdziwe mgnienie oka. Ot tak.