Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usiadł przy stole, głowę oparł na ręku i dumał.
Szewcowa uchyliła drzwi.
— Panie, panie! — rzekła.
— A co pani majstrowa chce?
— Jadł pan dziś obiad?
— Obiad? Nie pamiętam; zdaje mi się, że nie. Tak, nie jadłem, zapomniałem. Tyle bo człowiek ma na głowie... Ale dlaczego pani zapytuje o to?
— Bo widzę, że pan od kilku dni jakiś nieswój... chory, czy co takiego?
— Nic... właściwie...
— Chce pan powiedzieć, co mi do tego? Przecie pan u nas mieszka, więc, jako gospodyni, mam nad panem opiekuństwo i nie mogę pozwolić, żeby się pan na szczęt marnował.
— Bóg zapłać... Ja wiem, że pani majstrowa serce ma dobre, że pani majstrowa kobieta godna i szczera. Dziękuję za pamięć bardzo. Niby jestem zdrów, nie boli mnie nic... tylko takim jakiś nieswój.
— Trudno być swoim o głodzie! Fe, panie, wstyd! taki porządny człowiek, taki stateczny pan, gubi się przez skąpstwo. Już