Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gałgan! — mruknął półgłosem. — Zapewne już coś słyszał i rozpoczyna konkury. Niedoświadczoną kobietę chce złapać w sidła, jak ptaka. Bądź-co-bądź, jest to podstęp, a ta biedaczka nie ma obrońcy. A jak to się, łotr jeden, kręci, jak się przysiada, uśmiecha!! Żeby ci gębę wykrzywiło, elegancie, fircyku! Akurat, panna Emilia dla ciebie! Chciałoby ci się w ładnych pokojach mieszkać, doskonałą herbatkę spijać... Zapracuj na to, próżniaku, zaoszczędź, miej coś własnego. Konkurent! Chce ją zapewne olśnić kamienicą! Wiem ja, co ona warta, mogę z pamięci wyliczyć wierzycieli. Naprzód idzie suma siostry nieboszczyka Brzęczalskiego, dalej Wolfa i Tauby małżonków Fliedermaus, dalej sukcesorowie niegdy Lipy Zeligsona. Ci zaraz taniec zaczną, niech się tylko skończy postępowanie spadkowe. Babie pieniędzy nikt nie da i kamienica pójdzie na licytacyę, a gdy sprzedadzą, to nic nie zostanie, i jeszcze kilku wierzycieli z szarego końca spadnie. Nie, kochaneczku, nie zaimponujesz majątkiem; ja w tem będę.
Rozdrażniony w wysokim stopniu, zagniewany, udał się Korkiewicz do domu.