Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cenas robił mu docinki, a nigdy jeszcze podobnej odpowiedzi nie usłyszał!
— Skądże nagle wzięło się we mnie takie rozdrażnienie? — zapytywał mały człowieczek sam siebie. — Trzeba było, jak zwykle, słuchać, głową kiwać, powiedzieć: «tak, panie mecenasie, w samej rzeczy, mam romans; zakochałem się w pięknej, młodej osobie, i kto wie, co z tego wyniknie.» Onby się z tego roześmiał, ja również i skończyłoby się, a tak mógł się obrazić. Bądź-co-bądź, on jest wyżej, a ja niżej; on może na mnie patrzeć z góry, a ja muszę na niego z dołu. Taki na świecie porządek i odmienić się nie da. Ale bo i ten list przyszedł nie w porę. Na co kto ma wiedzieć? I ten różowy papier nie ma najmniejszego sensu, i ta paczula, czy jak się tam nazywa, także ni przypiął, ni przyłatał! Mecenas od razu ją zwąchał. Nic dziwnego: biła w nos jak pałką, tużurek mój już od tego listu przepachniał, i myśleć kto może, że jestem uperfumowany fircyk i że mam w głowie fiu-fiu!... Pisze ta pani, że żydzi ją naszli. Aha! mają psi węch, łotry, czują dobry interes, ale przecież i ja posiadam nos dobry! Nie