Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Odludek rozstał się z tym światem w najsmutniejszej i najposępniejszej porze roku. Była to późna jesień, wiatr zrywał z drzew pożółkłe liście, rozrzucał je po polach; gałązki obnażone i suche, trącając jedna o drugą, wydawały szmer jakiś żałosny. W ogródku kwiatki poczerniały i powiędły i nawet malwa, ta stara panna barwnego świata Flory, utraciła resztki swych wdzięków jesiennych. Uliczki zasypane były liśćmi, z po za sztachet nie wyglądała rumiana twarz dziecka, a jednooki Hektor, smutny, zjeżony, schronił się do swej malowanej budy i z niechęcią na świat poglądał.
W domku zapanował smutek i milczenie. Tam gdzie niedawno jeszcze jaśniało ciche i niezmącone niczem szczęście, teraz spotkać można było tylko łzy i żałobę. Nawet dziecko — aczkolwiek nie rozumiało jeszcze swej doli, przestało jednak szczebiotać, gdyż załzawione oczy matki przejmowały je jakąś instynktowną, nieopisaną trwogą.
Maleńka pytała często o ojca, a usłyszawszy odpowiedź że umarł, żądała od matki wyjaśnień jakto człowiek umiera? po co umiera? dlaczego zakopują go w ziemię? co on tam robi w ziemi, co jada, z kim rozmawia, jak długo tam będzie i czy kiedy powróci? Naturalnie, matka nie umiała zadowolnić ciekawości dziecka; młodociany umysł, zaledwie w jutrzence życia będący, nie mógł wytworzyć sobie pojęcia o zachodzie, o owej nocy wiecznej, która wszystko i wszystkich mrokiem swoim kiedyś pokryć musi.
Każde takie pytanie uderzało jak nożem w zbolałe serce kobiety, wydobywało z jej oczu nowe strumienie łez, nowe widmo wspomnień minionej doli dobrej i szczęścia. Tak — szczęścia, gdyż pomimo niekorzystnej opinii, jaka krążyła w miasteczku o jego dziwactwach, odludek umiał uszczę śliwić kochaną kobietę. Zimny, obojętny, milczący wobec ludzi, w zaciszu domowego ogniska rozpromieniał uśmiechem twarz swoją, stawał się kochającym, wymownym, serdecznym. Nieraz przez długie zimowe wieczory umiał zabawić i zająć żonę pełną inteligencyi rozmową; umiał się zniżyć do pojęcia dziecka, i opowiadać mu prześliczne historye o gwiazdach i kwiatach — i tak nieraz trzymając dziewczynkę na kolanach, gawędził z nią długo, dopóki nie usnęła oparłszy jasną główkę na jego piersi szerokiej.
Dziś to wszystko zniknęło, przeszło jak sen, w domu na ustroniu zapanowała pustka, smutek i zwątpienie. Świeży grób na cmentarzu skrył się pod całunem śniegu, dwie wierzby obnażone z liści płakały nad nim gałązkami zeschłemi, a w mieście o odludku zapomniano potrosze. Natomiast uwagę tego drobnego, a tak pełnego ciekawości, światka zajęła całkowicie biedna wdowa. Co z sobą zrobi, jak postąpi; czy pozostanie na miejscu, czy gdzie dalej wyruszy? oto były kwestye zajmujące męzką i żeńską inteligencyę miasteczka. Biedna wdowa! Ona o swoim smutnym losie nie mogła myśleć tyle, ile ci ludzie o niej myśleli. Może nie wiedziała nawet, jak urządzają jej interesa, sprzedają domek, każą się brać do pracy, sklep otworzyć; nie przypuszczała także, iż niejeden młody kancelista lub sekretarz, chętnieby został przybranym ojcem Maryni, i osiadł w domku na ustroniu, przy boku smutnej, zapłakanej, ale zawsze jeszcze pięknej wdowy.
Tymczasem, dni upływały, a życie i nieuniknione jego potrzeby kazały chwilowo przynajmniej umilknąć łzom, smutkom schować się na dnie serca... Należało pomyśleć coś o sobie i dziecku.
Odludek pozostawił po sobie kapitalik niewielki, drobnostkę prawie, no, i domek z ogródkiem, czysty i nieobdłużony. Jedno z drugiem było to bardzo niewiele; ale zawsze coś, jakiś punkt oparcia przynajmniej. Wdowa postanowiła domku nie sprzedawać, i kapitaliku nienaruszać, zresztą liczyła coś na własną pracę. Jakoż, ku wielkiemu zdziwieniu miasteczka, wyjechała z dzieckiem na parę miesięcy do Warszawy, zostawiwszy domek swój na opiece sąsiadów. Mówiono, że młoda wdówka pojechała szukać pocieszenia i rozrywki, znaleźli się i tacy, którzy wiedzieli na pewno, że ją tam pociągnęła jakaś dawna miłość, która podobno, nigdy nie rdze-