Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zawzięcie, a stary Żołądkiewicz, woźny, który był jedynym w mieście człowiekiem mającym bliższy do odludka przystęp, nie mógł się przed natrętnemi pytaniami opędzić.
Nowy garnitur pana Rafała, jego wyjazdy, kupno placu, budowa domku, wreszcie domniemane jego bogactwa — niedawały spać ludziom. On jednak na to nie zważał, ciekawych półsłówkami zbywał, pracował w biurze jak zwykle — i domek swój urządzał. Sprowadził z Warszawy obicia do wyklejenia pokoi, ładne mebelki — słowem zrobił sobie mieszkanie miłe, zaciszne, spokojne.
Teraz stało się jasnem, że odludek się żeni!..
Odludek żeni się! pomimo, że niktby go o podobne zamiary nie posądził; byli tacy którzy dopatrywali w tem pewne zboczenie umysłowe, lecz ta opinia nie mogła się utrzymać. Zaczęto badać rzecz krytycznie. Panie dopiero teraz zauważyły, że ów zdala od świata żyjący oryginał jest człowiekiem przystojnym, sekretarz przejrzawszy jego akta osobiste znalazł, że niema jeszcze czterdziestu lat wieku, a panienki na wydaniu przyznały, że pożycie z dziwakiem miałoby nawet pewien urok, ze względu na jego oryginalne zwyczaje.
Wszystko to jednak było już poniewczasie: odludek się ożenił...
Nigdy kościół w miasteczku nie był tak pełen nabożnych, jak owej niedzieli, w której pan Rafał młodą swoją małżonkę po raz pierwszy przyprowadził na sumę. Wszystkie spojrzenia były na nią zwrócone: mężczyzni przyznali jednozgodnie, że odludek ma gust, damy zaś, pomimo najszczerszej chęci, nie znalazły w toalecie młodej mężatki nic do skrytykowania.
Sądzono, że teraz, ożeniwszy się, Tomaszewski zmieni tryb życia, że dom otworzy, bywać u ludzi zacznie — ale on się z tem wcale nie spieszył. Widocznie dobrze im było w domku na ustroniu, bo się nie garnęli do ludzi. On po dawnemu punktualnie do biura chodził, do książek swoich zaglądał — tylko wycieczkom zamiejskim z Hektorem mniej czasu poświęcał — a natomiast w ogródku się częściej zajmował. Widziano go nieraz ze szpadlem w ręku, jak doły pod drzewka kopał, lub też uliczki gracował — i śmiano się z tego, jako z nowego dziwactwa.
Pani też się nie rwała do świata — i jej wystarczał domek, maleńkie gospodarstwo, fortepian i towarzystwo męża. Widocznie trafił swój na swego i dobrze im z tem było.
Z początku dziwiło to ludzi, później przyzwyczaili się — i rzeczy wróciły do dawnego trybu, z tą tylko różnicą, że zamiast jednego, jak dawniej, miasto posiadało parę odludków. Taka jest historya domku na ustroniu, ale jeszcze ją niektóremi szczegółami uzupełnić wypada... W kilka lat po zamieszkaniu państwa Rafałów w nowym domku, można było dostrzedz przez sztachety śliczne jasnowłose dziecię, bawiące się ze starym Hektorem; poczciwy psisko pozwalał się targać za uszy — a nawet, gdy miał lepszy humor gonił się z maleńką po trawniku i za sukienkę ją chwytał — ona też lubiła jednookiego faworyta i znosiła mu do budy chleb, cukierki, a nawet czerwone jabłuszka, które pies, ku wielkiemu jej zdumieniu, nietkniętemi zostawiał.
W takich razach Zosia biegła do ojca, lub matki i swym dziecinnym szczebiotem opowiadała że „Hektol taki głupi”, bo nawet najpiękniejszego jabłuszka nie chce skosztować. Na twarzy odludka malowało się szczęście i większą część chwil wolnych z dzieciną przepędzał — częstokroć brał ją na ręce, po ogródku nosił — śpiewał jej nawet.
W miasteczku z podziwu wyjść nie mogli, dowiedziawszy się o tem. Odludek śpiewał! on, który rzadko kiedy słowo do ludzi przemówił. — Gdy wszyscy na kłopoty, na ciężkie czasy utyskiwali, on milczał — ale w oczach jego jaśniało szczęście, widać to było że mu dobrze na świecie, że zadowolony jest z życia. Nic dziwnego, nie pragnął za wiele, na swojem przestawał...
Jednego dnia o zwykłej godzinie pan Rafał nie stawił się do biura, czekano na niego godzinę, dwie, trzy — napróżno; jakiś interesant chciał się z nim w mieszkaniu zobaczyć — ale furtka była zamknięta, na stukanie nikt nie odpowiedział. Nazajutrz rzecz się wyjaśniła: odludek ciężko zaniemógł. Dwie medyczne powagi miasteczka zostały wezwane do niego i nie mogły pogodzić się w dyagnozie: powiatowy mówił że chory ma tyfus, wolnopraktykujący znalazł zapalenie płuc. Jako dobrzy koledzy, obadwaj ci panowie, dali sobie nawzajem do zrozumienia, że się na medycynie nie znają i że byłoby lepiej żeby czas swój i pracę poświęcili szewctwu. Uwagi te wypowiedzieli sobie nawzajem ów sposób bardzo delikatny i grzeczny, jak przystoi na ludzi dobrego wychowania i nauki.
W przeciągu kilku dni choroba rozwinęła się groźnie i niebezpieczeństwo było widocznem. Zrozpaczona kobieta zatelegrafowała do swego ojca, sprowadziła najgłośniejszych w okolicy lekarzy. Trzy tygodnie trwała rozpaczliwa walka życia za śmiercią i skończyła się nareszcie zwycięztwem... śmierci.
Odludek umarł — a w cichym domku na ustroniu zapanowała żałoba i rozpacz...