Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ba było zdecydować się na krok stanowczy — oddać paralityka do szpitala.
Marynia opierała się temu bardzo długo — jednak wobec konieczności nieubłaganej trzeba było ustąpić. Dobroczynność publiczna przygarnęła kalekę pod opiekuńcze skrzydła.
Ciężką była dla Maryni chwila rozstania się z mężem; zdawało jej się że popełnia zbrodnię, pozwalając aby obcy ludzie opiekowali się nim. Wszakże kochała go tak bardzo, dobrowolnie złączyła z nim swe losy... aż do śmierci.
Rok jeden tylko utrzymania Wiktora ciążył na budżecie filantropii. Bóg zmiłował się nad nim i przeciął pasmo dni ciężkich okropnego kalectwa. Śmierć przyszła jak zbawczyni pożądana. i upragniona w tym razie.
Rano, gdy jeszcze na ulicach ruch się nie zaczął na dobre, z przed wrót przytułku ruszył jednokonny karawan wiozący ubogą, czarną trumnę. Za żałobnym wozem śmierci, podtrzymując się wzajemnie, pospieszały dwie zapłakane, blade, wynędzniałe kobiety.
Czarne ich suknie świecące już były i podniszczone, liche okrycia niedostatecznie zabezpieczały je od zimna.
Drżały obie, gdyż czas był szkaradny. Niebo ołowiane, rozpłakane, szare; drobny deszczyk mżył bez ustanku.
Karawaniarz wtulił brodę w kołnierz i zacinał konia, pilno mu było załatwić prędzej swą czynność i, na chwilę chociaż, uciec pod dach, więc też wóz toczył się dość szparko, tak że biedne kobiety ledwie mogły za nim nadążyć, utykając po bruku, pokrytym rządkiem i ślizkiem błotem...
Któżby z dawnych znajomych, poznał w tych biedaczkach wdowę po odludku i piękną niegdyś jej córkę, tę dorodną, rumianą Marynię, o której urodzie w całej okolicy mówiono.
Teraz pospiesza ona za żałobnym wozem śmierci, opierając się na ramieniu matki; oddech ma przyspieszony, na twarzy widoczne ślady zmęczenia.
Bo też i droga była długa... nużąca. Wiktorowi wyznaczono miejsce spoczynku na samym końcu cmentarza, w szeregu mogił zajętych przez biedaków mu podobnych. Pusto tam; nie masz wspaniałych nagrobków, białych marmurów, ni złoconego bronzu, tylko długie rzędy mogił, jednakowych, porośniętych darniną, pozapadanych miejscami.
Ceremonia pogrzebu długo nie trwała; ksiądz trumnę pokropił, krótką modlitwę odmówił, grabarz szybko swą robotę załatwił — i skończyło się wszystko.
Kobiety uklękły na wilgotnej ziemi, pomodliły się i poszły ku bramie cmentarnej, w milczeniu.
Nie płakały — bo łez im może zabrakło, a może też życie ciężkie zahartowało je tak bardzo.
Dopiero, powróciwszy do domu i wziąwszy dziecko na rękę, Marynia głośnym wybuchnęła płaczem.
— Sierotka moja! sierotka! powtarzała z rozpaczą, okrywając pocałunkami bladą towarzyszkę dziecka, która nierozumiejąc swego nieszczęścia, zapytywało ją naiwnie: co się z ojcem stało? dla czego zakopali go w ziemi? czy jemu tam zimno? i czy kiedy powróci do mamy; do babci i do swego synka?
Biedny ty synku! Jakąż przyszłość zgotują ci te dwie słabe nieszczęśliwe kobiety; czy zdołają utorować ci ścieżki życia?
Dziwna kombinacya niedoli! Dziecko z zaufaniem patrzy na matkę i nie przychodzi mu na myśl przypuszczenie, że tej matce może kiedy chleba zabraknąć; matka zaś w wątłem, bladem pacholęciu, widzi jedyną swoją nadzieję... Przecierpi kilkanaście lat, przeboleje, przemęczy się, walczyć będzie wszelkiemi siłami z niedostatkiem i nędzą — ale za to gdy synek urośnie, gdy już o swoich siłach w świat pójdzie, wtenczas wywdzięczy się; otoczy starą, schorowaną matkę wygodami wszelkiemi, da jej pod dachem swoim przytułek i na sędziwe lata schronienie...
A chociażby się nawet nie wywdzięczył, choćby matkę opuścił w potrzebie — to ona także narzekać nie będzie... byle jemu dobrze było na świecie...
Nie napróżno w sercu matki złożył Bóg nieprzebrane skarby uczuć; dzięki im bezsilna mocy nabiera, głodna się nie skarży, cierpiąca pracuje, nieszczęśliwa nie rozpacza i nie wątpi.
Obydwie matki pracowały ciężko, niedosypiały po nocach, a żyły z tą oszczędnością groszową, której tajemnie drożyzna i nędza wielkomiejska tylko nauczyć może. Pomimo tego jednak „synuś“ nigdy głodnym nie był, zawsze miał porządne obuwie i sukienki: a kiedy już podrósł pomyślano o jego edukacyi także.
W niekosztownym, ale ciepłym paltociku, z malutkim tornistrem na plecach, chodził codziennie do najbliższej szkoły, i co dzień matka lub babka, dawały mu bułeczkę na drogę. Same nie jadły, bo, rano zazwyczaj, właśnie kiedy się chłopiec do szkoły wybierał, nie miały zupełnie apetytu... Lubiły pić tylko gorącą herbatę i to najczęściej bez cukru, gdyż straciły zupełnie gust do słodyczy. Tak samo działo się z kawałkiem mięsa przy obiedzie. Babcia najczęściej suszyła