Strona:Klemens Junosza - Romans i powieść.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Człowiek młody, przed chwilą jeszcze silny i zdolny do borykania się z ciężkim losem — teraz leży bezwładny jak drewno, nieruchomy, wpół martwy. Z podpory rodziny stał się jej ciężarem, z opiekuna kaleką, potrzebującym nieustannego pielęgnowania i dozoru.
Dwaj koledzy odwieźli go do domu i przypomocy stróża wnieśli do mieszkania.
W Marynię to nieszczęście ugodziło jak piorun. Zaledwie mogła zrozumieć co się stało.
Nieprzytomna prawie, z rozpaczą schwyciła bezwładną rękę męża... i pocałunkami okrywać ją zaczęła.
— Odezwij się! przemów, przemów chociaż jedno słowo, najdroższy mój! jedyny!
Chory usiłował coś powiedzieć — napróżno, z ust, wykrzywionych konwulsyjnie, wydobywały się dźwięki niezrozumiałe...
Koledzy Wiktora widząc straszną rozpacz jego żony usiłowali ją pocieszać... ale i im łzy tłumione odbierały mowę.
Pomogli go ułożyć na łóżku, sprowadzili lekarzy... Marynia miała jakąś jeszcze nadzieję. Może wiedza specyalistów powróci ukochanemu zdrowie?.. z pewnością powróci, niezawodnie!.. w przeciwnym razie cóżby warta była cała nauka, co warta mądrość ludzka?.. Nie! nie! nieszczęśliwa odpycha tę myśl... zresztą jest Bóg na niebie... on litościwy, on dźwignie chorego z łoża boleści, wróci go rodzinie, żonie, dziecku.
Zwierzchność instytucyi, w której pracował Wiktor, przyszła z pomocą materyalną; dano mu zasiłek równy trzymiesięcznej pensyi, zapewniono że po powrocie do zdrowia podwyższą mu wynagrodzenie. Koledzy rozdzielili pomiędzy sobą robotę Wiktora, zastąpili go w czynności.
Nie opuścili go w nieszczęściu. Przeszedł miesiąc cały i pomimo wysileń lekarzy, pomimo całej staranności, choroba nie dała się usunąć. Doktorzy przychodzili coraz rzadziej, wymawiając się brakiem czasu, tłomacząc biednej kobiecie, że trzeba na jakiś czas zaniechać leczenia, pozostawić je samej naturze.
— Człowiek młody, mówili — w sile wieku, natura przemoże...
Nie mieli odwagi powiedzieć nieszczęśliwej, że ratunku żadnego już niema, że rychła śmierć byłaby największem dobrodziejstwem dla biednego kaleki.
Jeden tylko lekarz — staruszek, prawie nie zajmujący się praktyką, przychodził co dni parę, uspakajał Marynię — pocieszał.
Choroba przeciągała się długo; wszelkie środki materyalne wyczerpały się, niedostatek groził a na domiar złego wierzyciele straszyli procesami zlicytowaniem ostatnich sprzętów...
Matka przyszła z pomocą nieszczęśliwej córce. Sprzedała swój domek na ustroniu w miasteczku, sprzedała swoją pracownię, meble, krówkę i zebrawszy z tego trochę grosza, przybyła do Warszawy dzielić niedolę swej jedynaczki.
Energiczna kobieta wzięła się do pracy, do szycia, krzątała się i zabiegała jak mogła, ale zarobek jej był bardzo niewielki, a kapitalik wobec długów, wobec potrzeb domowych i choroby Wiktora, topniał jak lód, gdy go wiosenne słońce przygrzeje.
Trzeba było ograniczyć się w wydatkach, mieszkanie zmienić, poszukać tańszego.
Przeniosły się więc obie kobiety, z dzieckiem i z paralitykiem, do starej dzielnicy miasta, do jednego z tych domów wysokich, ciemnych, ponurych, pamiętających wieki. Ongi koncentrowało się w tym punkcie miasto całe — dziś biedna ludność przeważnie; kto ma jakie takie środki do życia, ucieka z tamtąd na nowsze ulice, do nowych domów; gdzie więcej powietrza i światła, więcej wygód znaleźć można.
Mieszkanie które zajęły, podobnem było do jakiegoś kurytarza klasztornego; wysokie, wązkie z dwoma oknami, z których jedno wychodziło na rynek staromiejski, drugie zaś na maleńkie ciemne podwórko. Twarzyczka Maryni pobladła bardziej jeszcze w tej atmosferze dusznej i zatęchłej — a mały jedynaczek wyglądał coraz mizerniej, jak roślinka pozbawiona słońca, delikatna, wątła, wybujała w cieniu.
Bieda coraz uporczywiej, coraz natrętniej zaglądała do mieszkania biednych pracownic, trze-