Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie było go widać.
— Musiało go coś bardzo ważnego zaskoczyć — rzekł pan Karol — coś niesłychanie ważnego, kiedy nie przyjeżdża...
— Widocznie nie miał zamiaru — wtrąciłem.
— Ale, co pan dobrodziej powiada? Ja mogę nie mieć zamiaru, ale taki jegomość zawsze ma zamiar. Przecież z tego się utrzymuje. Żeby go licho! zrobił mi taki zawód.
— Mała rzecz — odezwał się pan Marcin — możemy nie grać. Pogawędzim jeszcze trochę i powrócimy do domu.
— O, za pozwoleniem! Za kogo mnie pan masz? Bez pulki i bez kolacyi nie puszczę was, za nic w świecie nie puszczę! Nie nadjechał komornik, mniejsza o to, zagramy z dziadkiem.
Sam rozłożył stolik, przyniósł karty i kredki. Zaczęliśmy grać.
Wiesz, że jako stały członek i codzienny prawie gość resursy, znam się trochę na grze; pochlebiam sobie nawet, że gram dobrze, tym razem jednak wyjątkowo, pomimo że mi karta szła nieźle, robiłem fatalne omyłki i przegrywałem ciągle.
Gospodarza wprawiało to w złoty humor.
— No — mówił, — jeżeli wszyscy w Warszawie tak grywają, to nie chcę znać żadnych banków, ani kapitalistów. Sprzedaję folwark, spłacam długi, a z resztką, jaka mi pozostanie, wynoszę się do Warszawy, specyalnie po to, żeby w wista grywać. W przeciągu lat trzech zrobię majątek.