Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Śliczna myśl! Owszem, przyjadę z wielka chęcią. Niech warszawiak zobaczy nasze pieski. O której się stawić?
— Jak najraniej.
— Słusznie, o szarym świcie wyjadę. Zobaczycie wierzchowca, jakiego sobie kupiłem. Świetny koń, wschodniej krwi, Abdelkader.
— Proszę! Z jakiegoż stada?
— Nie wiem, doprawdy. Kupiłem go na jarmarku od żyda, który się nazywa Abel Kader, a skąd go żyd wziął, to mnie nie obchodzi. Śliczny koń, rosły, niebardzo młody, ale jeszcze zdrów jak krzemień. Zobaczy go sąsiad jutro i jestem pewny, że cały powiat pozazdrości mi tego nabytku. Któż będzie więcej?
— Staś.
— Acha, Staś... dobry chłopak; porządny chłopak... bardzo ładnie. I czas niezgorszy, zające teraz w podorywkach siedzą. Może być bardzo dobre polowanie. Słyszę jakiś brzęk, pewnie przygotowali nam co do zjedzenia. Proszę bardzo, proszę, chodźcież panowie. Moja pani marudzi, jak zwykle, zapewne stroi się. Tak to zawsze z kobietami!
Pan Karol raczył nas i fetował. Musiałem znowuż jeść; wymówić się nie było sposobu.
Gospodarz ciągle mówił. Opowiadał nam o swoich kłopotach ze służbą, zatargach z gminą, o żydach, którzy tak się zawzięli, że stu rubli niepodobna z nich wycisnąć — a mówiąc, coraz w okno spoglądał, czy oczekiwany komornik nie nadjeżdża.