Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ale nawet moje konie tak się przyzwyczaiły do niego, że jak go zobaczą, to rżą z radości. Słowo daję. Siadajcież panowie, bardzo proszę. Małżonka moja wnet się ukaże. Szczęśliwy jestem, żeście mnie odwiedzili, bardzo szczęśliwy! Siedzę tu albowiem jak zamurowany i myślę o swoich kłopotach. Jakież tam nowości w Warszawie? Podobno zakładają jakiś bank z ogromnym kapitałem!
— Nie słyszałem o tem.
— A ja słyszałem. Mówiono mi jako rzecz pewną i stanowczą, chociaż podobno do czasu projektodawcy trzymają zamiary swoje w tajemnicy. O ile wiem, będą dawali ogromne pożyczki... spłacą towarzystwo, spłacą wszystkie długi prywatne — i odetchniemy! Śliczna rzecz! będziemy widzieli żydów tylko chyba na obrazkach. Muszę nawet namówić kilku naszych lichwiarzy, żeby na wszelki wypadek kazali się odfotografować...
— Któż sąsiadowi mówił o tym banku? — zapytał pan Marcin.
— Był taki, co mówił. Mam ja swoje stosuneczki i choć niby siedzę tu w kąciku, jak świerszcz za piecem, jednak od czasu do czasu, co nieco, chociaż piąte przez dziesiąte usłyszę.
— Piąte przez dziesiąte, to jeszcze nie wiele.
— Zawsze coś! Od czasu, gdy się dowiedziałem o owym projektowanym banku, miewam najrozkoszniejsze marzenia...
— Kochany sąsiedzie — odezwał się pan Marcin — przyjedź do nas jutro rano, chciałbym urządzić dla swego gościa polowanie z chartami.