Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z temi słowy otworzyła lufcik i zawołała kilkakrotnie:
— Panie Józefie! panie Józefie! goście są.
Na to wołanie wszedł do pokoju człowiek wysoki, szczupły, z błędnym wzrokiem, ogromną szpakowatą brodą i długimi włosami. Zobaczywszy obecnych, stanął przy progu, spoglądając trwożnie.
— Niech się pan Józef nie boi — rzekła pani Rajtarska, — ci goście przyjechali od Hani, od córeczki pana Józefa.
Na wspomnienie córki oczy biedaka zaświeciły blaskiem żywym.
— Od Hani... od mojej maleńkiej... dalibóg to pierwsi rozumni ludzie, jakich widzę... bo, proszę panów, powiedzieli, że Hania w ogniu, że Anielka w ziemi... to nieprawda! W ogniu pali się drzewo, ale złoto nie pali się wcale, a ja miałem szczerozłote dziecko...
— Hania żyje, wielmożny panie — rzekł Ludwik.
— Przecież wiem że żyje, mówiłem ci już, dobry człowieku, że złoto się nie pali.
— A możeby ją pan chciał zobaczyć? — spytał stary szlachcic.
— Owszem, od dawna wybieram się do niej, ale zawsze coś wypadnie; motyl, mój stangret, spił się jak dzik, lejcowa mysz dostała dychawicy, ale czekajcie... zaraz zarządzę, żeby fornalskie szczury zaprzęgli, w braku motyla, pijanego wiecznie, pojedzie stary kret, ślepy na jedno oko, ale wozi świetnie. Zaraz każę zaprzęgać. Poczekajcie z pięć minut.