Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Proszę pani, ależ ten człowiek miał majątek, miał żonę!...
— I wielka rzecz! cóż że miał?... Nieszczęścia ich ścigały, dziecko stracili, potem ta jego żona umarła, a on tęsknił, tęsknił i widać mu się coś w głowie wzruszyło. Z początku nikt nie wiedział, że on ma jakiegoś zajączka, a on tymczasem precz wszystko marnował i marnował; aż raz dopiero jak chciał dwór na cztery rogi podpalić, tak zmiarkowali co się święci. Przyjechał jego jakiś krewny, który także już dziś nie żyje, jego biedaka oddał do szpitala, majątek sprzedali; no, ale cóż, waryat jak to waryat, głupstwa robił, a dobrzy ludzie żywili się przy tem, zostało całej parady dziesięć tysięcy rubli, to jest w banku... no, i widzi pan dobrodziej, procent idzie na jego utrzymanie. W szpitalu bardzo szalał z początku, a potem to się zrobił taki spokojny, jak baranek. Wzięłam go do siebie i już kilka lat tu jest. Oto cała historya, widzi pan dobrodziej; ale zagadałam się; nie zdążyłam zapytać, co panowie macie do niego za interes? Proszę mnie powiedzieć, bo cóż z waryatem...
Stary szlachcic opowiedział w krótkości historyę Hani; pani Rajtarska aż podskakiwała na krześle.
— Cud! jak mi Bóg miły, cud! — wołała.
— A jednak czy można mu to powiedzieć? czy to nie zrobi na nim wielkiego wrażenia?
— Proszę pana, można. On nie wierzy w to, że mu żona umarła, że mu się dziecko spaliło, wcale temu nie wierzy. Czekajcie panowie, ja go zaraz zawołam.