Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

telka i to nie byle jaka, bo ta cała posesya to moja i czysta jak szkło, bo długu nie mam, za pozwoleniem pańskiem, ani grosza... Ot, widzisz pan dobrodziej, że tedy K... nie jest wcale u siebie, tylko u mnie.
— I cóż on tu robi u pani?
— Mój panie, naprzód on nic nie robi, tylko wyrabia, a co on wyrabia, tegoby na psiej skórze nie spisał; teraz na przykład jest w ogrodzie, siedzi sobie na ławce i przędzie.
— Przędzie?!
— Aha, a wiesz pan dobrodziej, co on przędzie? Jak oto słońce świeci, to między listkami są takie promienie, jak złote nici, proszę pana, to on je przędzie; powiada że już siedem tysięcy motków uprządł i że je schował, a wie pan dobrodziej, gdzie schował? Powiada że w makowy kwiatek schował i kroplą deszczu przykrył. Jak Boga kocham, tak powiada... No, nie głupi? niech pan sam osądzi.
— Więc on tego? — rzekł szlachcic, dotykając ręką czoła.
— A cóż pan myślał? Waryat, całkiem waryat, często wybiera się z wizytą do żony... ma jechać karetą z orzechowej łupiny, cztery myszy w lejc, motyl za stangreta, przez dwa tygodnie bicz robił z makowych ziarnek, z pół kwarty maku mi zepsuł... Ale co się pan tak patrzy, może pan myśli, że ja jestem waryatka?... Nie, jak mi Bóg miły tak nie; jestem uczciwa wdowa, nazywam się Rajtarska, a tego biedaka to tak trzymam przy sobie, niby to za pieniądze, ale więcej z litości...