Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A tak; gdy pomyślę o tem, że mi ktoś może to dziecko odebrać, że mnie może osierocić na starość, to mi się serce krwawi!...
— A może to nie ona, mój Ludwiku?
— Ej, musi ona, wielmożny panie, musi ona nieboga, bo tu w tych papierach, co mi cygan ostawił, jest taki obrazik maleńki, akuratnie jakby kto Hanię wymalował. Jakem zobaczył, małom nie krzyknął, ale ścisnąłem zęby, nie powiedziałem słowa nikomu, tylko napowrót zawinąłem ten obrazik w papiery, a papiery w gałgan, i przyszedłem do wielmożnego pana o przykaz, co dalej robić, o radę.
To mówiąc, Ludwik ową paczkę papierów położył na stole.
Dziedzic rozwinął ją powoli, wyjął miniaturę i uważnie przyglądać jej się zaczął. Widocznie rysy pięknej twarzy, wymalowenej na portrecie, nie były mu obce, gdyż zamyślił się, tarł rękami czoło, jak gdyby tym sposobem chciał dopomódz pamięci, i długo, długo wpatrywał się w portrecik.
Nareszcie po długim namyśle rzekł:
— Mój kochany Ludwiku, papiery przechowują myśli ludzkie i przechowują mowę, ale żeby tę mowę zrozumieć, trzeba czytać; tu ich jest, jak widzisz, sporo tych papierów, parę godzin trzeba na ich przejrzenie. Pójdź sobie zatem do kuchni, posiedź tam w cieple i posil się, a pani poproś, żeby mi tu żywego ducha nie wpuścili do pokoju. Chcę być sam.
Ludwik skłonił się i wyszedł — dziedzic tymczasem zamknął drzwi na klucz, włożył okulary,