Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po niedługiej chwili Ludwik miał już gotowe śniadanie. Zjadł je, pożegnał żonę i Hanię, a zarzuciwszy strzelbę na plecy, poszedł ku dworowi.
Z siedziby gajowego do dworu było dość daleko, pięć wiorst prawie, lecz dla człowieka tak jak Ludwik do chodzenia przyzwyczajonego, niewiele taka droga znaczyła. W godzinę też niespełna znalazł się we dworze, w pokoju zwanym kancelaryą, w którym właściciel folwarku przyjmował interesantów, oficyalistów i kupców, gdy się po nabycie jakiego produktu zgłaszali.
I w tej chwili znajdowali się tam ekonom, karbowy i dwaj żydkowie, którzy owies kupować zamierzali.
Ludwik, wszedłszy do pokoju, powiedział „pochwalony“ i ukłonił się nizko.
Właściciel folwarku był to człowiek stary, poważny, wielkie siwe wąsy spadały mu aż na piersi, a głowa pokryta była gęstymi, jak mleko białymi włosami.
Zobaczywszy Ludwika, dziedzic powstał z krzesła i rzekł, zbliżając się do niego:
— Jak się masz, Ludwiku, co u ciebie słychać w lesie?
— Proszę wielmożnego pana, cygany przyszli wczoraj w nocy, ogień palili, chciałem ich wypędzić; ale był między nimi jeden stary, konający, więc pozwoliłem...
— Dobrześ zrobił.
— No... i proszę wielmożnego pana, ten stary zmarł w nocy, więc żeby jakiego ambarasu nie było...