Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w sercu, chociaż przewidując smutną konieczność rozstania się z ukochanem dzieckiem — postanowił odszukać rodziców Hani i, nie zwłócząc, wziąć się zaraz do tego.
Zerwał się z ławy, oblał rozpaloną z bezsenności i wrażeń głowę zimną wodą, ubrał się odświętnie i papiery starannie pod sukmanę schował...
— Gdzież ty, Ludwiku, tak rano? — zapytała go żona, wchodząc z drugiej stancyi; — do miasta?...
— Ej nie, nie do miasta, tylko do dworu mi trzeba — odrzekł z zakłopotaniem pewnem, — a zresztą może i w mieście być wypadnie...
— Po co? na cóż to? — dopytywała z ciekawością kobieta, ale Ludwik niechętnie odpowiadał, nareszcie pod naciskiem ciągłych pytań na wykręt się zdobył.
— Bo to, widzisz — rzekł do niej — ambaras mam w lesie...
— Pewnie znowuż chłopi sosnę ścięli?
— E nie, tylko tu cygani nocowali niedaleko, no, i ich najstarszy zmarł; boję się, żeby sąd nie zjeżdżał, więc chcę zawczasu do dworu dać znać...
— Cygan umarł — rzekła kobieta — toż to nie napróżno wczoraj tak puszczyk hukał paskudnie; nawet mówiłam do Hani, że jeszcze jaką biedę wyhuka... no, ale kiedy się tak stało, to trudna rada, trzeba dać znać do dworu; zaraz ci też garnuszek mleka zagrzeję, żebyś tak o czczej duszy nie leciał.
To mówiąc, babina rozpaliła suche drewka na kominie, Hania zaś pobiegła do obory ze szkopkiem.