Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, prawda, ale naprzód ogarnąć ją trzeba; toć na niej łachmany same. Zajrzę ja zaraz do skrzyni, to jej ze swojego przyodziewek jaki wyśpekuluję, tymczasowo, dopóki się w mieście nie będzie.
Dla Ludwikowej z przybyciem dziecka otworzył się nowy świat kłopotów, krzątaniny, szycia, ale poczciwa kobieta nie przykrzyła sobie tego. Dziecko zajmowało ją tak, jak własne, i rozweselało chwile samotności, gdyż Ludwik całe dnie w lesie przepędzał.
Hania chowała się zdrowo i z każdym dniem przywiązywała się bardziej do swych przybranych rodziców. Gdy wiosna nadeszła, śniegi stopniały, a z pośród zieleniejącej trawki wychyliły się główki kwiatków wiosennych, Hania całe dnie przepędzała w lesie, zbierając kwiatki, goniąc motyle, przysłuchując się śpiewom ptasząt. W cieniu starych sosen i świerków, w balsamicznem powietrzu lasu wzrastała dziewczynka, na twarzy jej kwitnęły rumieńce zdrowia, z drobnych ustek nie schodził uśmiech.
Starzy zachwyceni byli swoją córką przybraną, o niej ciągle myśleli, o niej mówili tylko.
W zimie, gdy dziewczynka nie mogła biegać po lesie, Ludwikowa uczyła ją szyć i prząść, później sprowadzono elementarz z miasteczka, a że pani Ludwikowa była osoba piśmienna, więc zabrała się gorliwie do uczenia Hani i w rezultacie doprowadziła ją do tej perfekcyi, że mogła czytać płynnie z książki do nabożeństwa i ze starego kalandarza. Była to cała biblioteka gajowego.