Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale skąd ty je wziąłeś?
— Znalazłem w lesie... a że, jak miarkuję, nikt nie będzie się pytał o nie, to może i przy nas zostanie.
Kobieta przypatrywała się uważnie rysom uśpionej dzieciny.
— Bóg wie, co to za dziecko — rzekła — ni to cygańskie, ni żydowskie, czarne jak żuczek.
— Nie cygańskie i nie żydowskie, kiej ma na imię Hania.
— Powiedziała ci?
— A juści... no, a jak Hania, to niby Anna, a Anna imię święte, chrześcijańskie, a skoro imię ma, to musi być chrzczona.
— Ale gdzieżeś ją znalazł, co ona w lesie robiła, skąd się tam wzięła?
Ludwik z wszelkimi szczegółami opowiadał całą przygodę, mówił także że do dworu dziecko wziąć chcieli, ale on uprosił dziedzica, bo widać już taka wola Boska, żeby przy nim zostało.
Kobieta po krótkim namyśle rzekła:
— Ha, może i wola Boska, któż zgadnie? Bóg ci zapłać, Ludwiku, żeś tę sierotkę przyniósł. Będę jej matką, jak Bóg przykazał, sprawiedliwie.
I znowuż zbliżyła się do śpiącej dzieciny i patrzyła na nią uważnie.
— Czarna, bo czarna — rzekła — ale ładna, żeby się chociaż uchowało biedactwo.
— Co się niema uchować? — rzekł Ludwik. — Toć w chałupie Bogu dzięki nie mróz, krowiny mleko dają, chleb jest.