Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brakło — a nawet (bo, jak to mówią, i kamień na miejscu porasta) mieli podobno trochę groszowiny w skrzynce — od wszelkiego wypadku, na czarną chwilę.
Jedno ich tylko trapiło zmartwienie, a mianowicie bezdzietność. Nieraz wzdychali nad tem, że wśród ścian ich siedziby nie rozlega się gwar i szczebiot dziatwy, że nie będzie komu zostawić tego szczupłego mienia, do którego przez długoletnią oszczędność doszli.
Ludwikowa chodziła pieszo do miejsc świętych, żeby Pana Boga o pociechę uprosić, Ludwik własnemi rękami piękną figurę wyciosał i na tęż intencyę przy drodze ją postawił, lecz niebo było głuche na ich prośby.
Już się ściemniało, gdy gajowy, ze znalezioną dziewczynką na rękach, zastukał do chaty.
— Coś ty przyniósł, Ludwiku? — zapytała go żona ciekawie.
— Cicho, cicho — rzekł gajowy. — Com ja ci przyniósł? nie spodziewałaś się, nieboże — to mówiąc, delikatnie i ostrożnie złożył swój ciężar na łóżku.
— Ano, pójdźże i obacz — rzekł, — kiedyś taka ciekawa.
Kobieta odchyliła futro, w które Hania zawinięta była.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... a dyć to dziecko?...
— Ano, widzisz przecie...
— Czyje?
— Alboż jawiem? dziecko — i tyle; toć nie ma napisane na głowie, czyje i gdzie się urodziło.